Kazbek nie wpuszcza każdego

Kazbek ma opinię góry łatwej i dostępnej. Podczas naszego pobytu pod górą, przez stację przewinęło się około 30 osób. W ciągu miesiąca na szczyt nie weszła ani jedna.

„Chciałbyś wejść z nami na Kazbek w wakacje?”. List od polsko-gruzińskiej agencji był oczywiście dużo dłuższy, ale sens można było zawrzeć w tym jednym pytaniu. Chwila zastanowienia. Kaukaz od kilku lat chodził mi po głowie, jednak okoliczności nigdy nie ułożyły się tak, bym mógł tam polecieć. Zawsze omijałem ten region od południa, jadąc przez Iran i Kurdystan lub od północy, w drodze przez Rosję. Znane tylko z opowiadań Gruzja i Armenia przyciągały, ale zawsze jakieś inne miejsce było ciekawsze lub bliższe. Czemu nie teraz?

Był tylko jeden kłopot: lato tego roku planowałem spędzić w Alpach. Do Ewy, właścicielki agencji „Mountain Freaks”, napisałem więc z pytaniem: „a może wiosna?”. Sezon na Kazbeku zaczyna się w połowie maja i pogoda jest wtedy kapryśna, ale 4 tysiącach byłem wielokrotnie, a tym razem dodatkowo byłby ze mną miejscowy przewodnik. Powinno było się udać. Ustaliliśmy szczegóły i w ostatnim tygodniu maja wsiadłem w samolot do Tbilisi.

Na lotnisku czekał mój przewodnik. Dżaba Gomiaszwili, człowiek – instytucja. Mieszka w Kazbegi, u stóp góry, jest przewodnikiem, ale także alpinistą, ratownikiem i miejscowym radnym. W sezonie wprowadza klientów na szczyt Kazbeku – lub Mkinvartsveri, jak brzmi gruzińska nazwa szczytu, choć wśród miejscowych nikt jej nie używa – zimą zaś stacjonuje w  pobliskim Gudauri, ściągając ze stoków pechowych narciarzy. Świtało, gdy wpakowaliśmy się do przestronnego dżipa. Dżaba prowadził z prawdziwie gruzińskim temperamentem, tzn. ścinał zakręty i wyprzedzał na nich, na prostych odcinkach dociskając gaz, jakby go diabeł gonił. Jak się później dowiedziałem był i tak bezpiecznym kierowcą. Gruzina za kółkiem cechuje narodowa brawura, która objawia się tym, że sporo samochodów w tym kraju nie ma zderzaków. Rozbijają się tak często, że nie warto zakładać nowych.

wejście na kazbek gruzja mountain freaks
Kilka godzin przejaśnienia. Kazbek widziany z Kazbegi.

***

Poranek wstał piękny, po raz pierwszy od kilku dni można było dostrzec Kazbek, górujący nad okolicą. Olbrzymia piramida wygasłego wulkanu robi wrażenie, choć uspokajająco działa świadomość, że to nie tymi stromymi ścianami prowadzi normalna droga na wierzchołek. Wiosenna pogoda była jednak złudna i już po południu zachmurzyło się ponownie. Kazbek zniknął, a nam pozostawał krótki rekonesans po okolicy lub siedzenie w biurze „Mountain Freaks” i planowanie akcji na szczycie.

Zaczęliśmy trzeciego dnia.

Prognozy na popołudnie były złe, wskazywały jednak, że kolejnego dnia mamy okno pogodowe. Wahaliśmy się. Podejście w mżawce byłoby wyczerpujące, ale nazajutrz mielibyśmy dobre warunki na aklimatyzację, a gdyby słońce utrzymało się choćby pół dnia dłużej – byłaby szansa na szczyt. Inaczej nasze opcje malały. Kolejne 3 dni miały być już pochmurne, a to oznaczałoby czekanie pod górą.

Spakowani, wsiedliśmy do terenówki. Leśna droga wyprowadziła nas w kierunku klasztoru Cminda Sameba (Świetej Trójcy). Stojący na krawędzi góry, jest ikoną Gruzji, przedstawia go co druga pocztówka. Gdy wyszliśmy na rozległą łąkę u jego stóp, zaczęło padać. Już po chwili wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie. Kilka godzin, jakie dzieliły nas od schroniska, pokonalibyśmy przemoczeni, w rozmiękłym śniegu. Także przejście w chmurach przez lodowiec byłoby karkołomne. Zapadła decyzja: wracamy i próbujemy jutro. Tu jednak zaczęły się kłopoty. Dżaba, z gruzińską fantazją, postanowił wykręcić szerokim łukiem przez łąkę, po czym zakopał się po osie. Z pomocą przybył mercedes dwóch zakonników, ale i oni zaryli kołami. Uratował nas wszystkich mikrobus, zwożący wycieczkę.

Wróciliśmy nazajutrz. Pogoda była idealna, choć spotkani na podejściu ostrzegali przed głębokim śniegiem. Na 3 000 metrach minęliśmy grupę Słowaków, założyliśmy rakiety i dobrym tempem ruszyliśmy przez śnieg. Lodowiec w dolnej partii był bezpieczny, choć na ostatnich metrach zatrzymywałem się, dysząc. Ostatecznie wyszliśmy prawie 2 kilometry w górę w ciągu 6 godzin. Ostatnie metry przed stacją meteo pokonywałem w trybie 10 metrów – odpoczynek.

„Stacja” to w rzeczywistości prywatne schronisko, zwane „Bethlemi Hut”, kamienny budynek podobny do „Białego Słonia” w Czarnohorze. Ciemne korytarze, niewielkie pokoje, jasno oświetlona jadalnia i serce tego gmachu – kuchnia gospodarzy, będąca też ich sypialnią. Dwóch Gruzinów dyżurowało tam na stałe, trzeci mężczyzna był pogranicznikiem, wpisujący przybyłych do księgi meldunkowej. Miałem szczęście. Dżaba był tu stałym gościem, co dawało mi „fory”. Mogłem usiąść w ciepłym wnętrzu, jedząc razem z nimi.

wejście na kazbek gruzja mountain freaks
W drodze na Kazbek – ok. 3100 m.

***

– Osetyjski bimber czy „Soplica” cytrynowa? – to pytanie zbiło mnie z tropu. Wstyd było odmówić, więc zdecydowałem się na to pierwsze. To był błąd. Płyn miał moc paliwa z Bajkonuru. Tego wieczoru przekonałem się, że kiepska aklimatyzacja + mocna wódka = wielkie zło. Obudziłem się po 14 godzinach, ale wcale nie czułem się dobrze. Pomogło mi dopiero krótkie wyjście z Dżabą na 3 900 m, do kapliczki na skale, ukrytej powyżej stacji. Wciąż miałem wątpliwości. Mieliśmy za sobą długie podejście, zaledwie dzień odpoczynku i krótkie wyjście 300 metrów nad meteo. Kazbek wznosił się prawie 1200 metrów ponad pułap, który osiągnęliśmy tego popołudnia. Mieliśmy wchodzić tam już jutro. Dżaba da radę na pewno, ale ja?

Wieczór minął spokojnie. Siedzieliśmy w kuchni, do schroniska przychodzili coraz nowi goście.

O zmroku zjawiło się 3 Izraelczyków. Przyszli z myślą o noclegu w stacji i zejściu, nie przewidzieli jednak, że różnica wysokości może odbić się na ich samopoczuciu. Jeden z nich rzygał, jakby miał wypluć wnętrzności, po czym z potwornym bólem głowy poprosił o pomoc. Pigułki i herbata nie pomagały.

– Musicie schodzić niżej! – dosadnie tłumaczył szef stacji, ale pozostałej dwójce nie uśmiechało się opuszczanie ciepłego wnętrza. Potrzebowali dłuższej perswazji i instrukcji Dżaby („minimum 300 metrów w dół i powinien poczuć się lepiej”) by powoli zaczęli zbierać się do wyjścia.

***

Około 21 zameldowało się dwóch Polaków. Byli zmęczeni całodziennym podejściem. Przez chwilę rozważali opcję wyjścia z nami tej nocy, ale pomysł upadł – także oni potrzebowali dnia aklimatyzacji. Spakowałem rzeczy i walnąłem się na pryczę. O 2 w nocy Dżaba zbudził mnie pukaniem. Niebo było zasnute, ale zapadła decyzja o wyjściu. Szybka herbata, śniadanie, które kompletnie nie smakowało, wrzucanie sprzętu do worów i wyjście. W świetle latarki widziałem tylko skrawek gruntu pod nogami i przelatujący przed oczami śnieg. Powoli wdrapaliśmy się na morenę lodowca, związaliśmy liną i zaczęło się podejście wzdłuż ściany Kazbeku. Bardziej wyczuwałem niż widziałem olbrzymie skały po prawej. Po jakimś czasie charakter podłoża zmienił się, zamiast kamieni przetykanych śniegiem zaczął się lód. Założyliśmy raki.

Wiele razy chodziłem po lodowcach, choć tylko raz po równie wrednym. Nie był trudny technicznie – w zasadzie szło się prosto, według wskazań kompasu i GPS-a. Ale nawet tam, gdzie wydawało się, że idziemy po śladach, czekały niespodzianki. W pewnej chwili, stawiając nogę pewnie i mocno jak zawsze, poczułem dziwną pustkę. Trwało to mgnienie, zbyt krótkie, by zareagować. Stopa wpadła pod śnieg, a moje ciało poddało się grawitacji i po chwili tkwiłem po pachwinę zanurzony w szczelinie. Krzyknąłem, Dżaba napiął linę, wydostałem się, ruszyliśmy. Nie było strachu, raczej zdziwienie. Dopiero po powrocie przyszedł ból obitego biodra, który trzymał kilka dni. Kolejne kroki stawialiśmy już czujniej, Dżaba co chwilę sondował kijkiem podłoże, czasem cofając się i klucząc między szczelinami. Podziwiałem go, wiele miejsc, które dostrzegał, ja po prostu przeszedłbym na pewniaka. Mimo tej ostrożności ponownie wpadłem w dziurę. Także mój przewodnik zaliczył kilka osunięć. Łącznie po 3 razy wygrzebywaliśmy się ze szczelin.

Około 4.30 teren wypłaszczył się. GPS wskazywał 4400 m. Doszliśmy na plateau Kazbeku. Świtało, ale pogoda wcale nie poprawiała się. Przeciwnie, ogarnęło nas mleko, ograniczające widoczność do 15-20 metrów.

– Dżaba, my niemożka na lewo paszli – zawołałem. Nasza trasa podejścia odbiegała od tego, co wskazywała nawigacja. Dżaba szedł jednak prawidłowo, trzymając się z dala od strefy szczelin. W pewnej chwili musieliśmy się jednak zatrzymać. Widoczność spadła blisko zera. Byliśmy otoczeni ryzykownym terenem, dalsza droga na szczyt wiodła przez zakryte lodem rozpadliny. Widziałem, że mój towarzysz ma wątpliwości. Było ryzykownie, a wyszukanie dalszej drogi w tym mleku stało się niemożliwe. Patrzyliśmy na siebie z niemym pytaniem „dajemy dupy, czy spróbujemy jeszcze odrobinę?” i odpowiedź była jednoznaczna. Pchać się w wątpliwy teren nie było sensu.

Schodząc nie miałem poczucia klęski. Może przez chwilę, gdy w okolicach 4100 m zeszliśmy nagle poniżej pułapu chmur, a szczyt odsłonił się idealnie. Może, gdybyśmy mocniej parli…? A jednak na plateau wciąż wisiał tuman, a w dolinie przed nami gromadziły się burzowe chmury. Może dalibyśmy radę, ale jak wyglądałoby potem zejście w czasie popołudniowej zawieruchy? Decyzja była słuszna.

Zeszliśmy do Bethlemi. Resztę dnia drzemaliśmy lub spędzaliśmy w kuchni u gospodarzy.

wejście na kazbek gruzja mountain freaks
Wśród szczelin na plateau Kazbeku, ok. 4450 m.

***

Wieczorem, od dwójki kolegów, usłyszałem: idziemy. Na szczyt postanowiła ruszyć piątka Rosjan, dwa polskie zespoły zdecydowały się połączyć siły i ruszyć ich śladami. Życzyłem im szczęścia, bo na zewnątrz panowała śnieżyca. Otoczenie budynku było zasypane, nasze ślady zniknęły, a Dżaba z dezaprobatą kręcił głową.

O dziwo około pierwszej przestało padać, wiatr ustał, na niebie pojawiły się gwiazdy. W pokoju zaczęło się krzątanie, a ja zwątpiłem: a co, jeśli właśnie przesypiamy jedyne okno pogodowe? Czy Dżaba nie pomylił się, nie był zbyt ostrożny? Kląłem cicho na nasze asekuranctwo, ale nie było już wyboru. Tej nocy nie byliśmy gotowi do wyjścia, nasłuchiwałem tylko kroków wychodzących rodaków.

Jednak i tu prognozy mojego przewodnika się sprawdziły. Gdy wstałem, góry wokół stacji były dobrze widoczne, ale już o dziesiątej wszystko zasnuła mgła i wrócił śnieg. Wkrótce wrócili Rosjanie, Polaków nie było widać. Dyżurujący w stacji Gruzini patrzyli w stronę szczytu z obawą.

– Było ich czterech, nie zginą. W końcu to nie tak daleko – powiedziałem.
– Taa… Tylko że w ogóle nie powinni byli wychodzić w taką pogodę.
– Poradzą sobie.
– Może. Kilka lat temu mieliśmy tu taką sytuację: kilku Polaków poszło na szczyt i złapała ich zła pogoda. Wszyscy zawrócili, z wyjątkiem jednego. Na plateau po prostu odwiązał się od zespołu i stwierdził, że sam ruszy na szczyt.
– No i…?
– Długo nie wracał. Wyszliśmy po niego, ale nie znaleźliśmy. Było już źle, powiadomiliśmy o zaginięciu konsulat i jego żonę. Aż tu nagle człowiek pojawia się po 2 dniach. Okazało się, że nie wszedł na szczyt, zawrócił, a nie mogąc znaleźć drogi spędził te 2 dni na plateau.
– I…?
– Nic. Nie był nawet odmrożony.
– Rozwiązać się w takim terenie jak tam? Trochę szalone.
– Owszem. I teraz ten gość jest właśnie wśród tej czwórki.

Zwalisty Gruzin rzucił okiem na ścianę kuchni. Podążyłem za jego wzrokiem. Nad oknem wisiało kilka zdjęć. Jedno z nich, zamazane i ciemne, przedstawiało trzech młodych mężczyzn w kominiarkach i kaskach. Uśmiechali się do kadru, być może gotowi do wyjścia na szczyt. Zjawili się w Bethlemi we wrześniu 2013 roku. Dotarli na wierzchołek, jednak w drodze powrotnej zabłądzili w gwałtownej śnieżycy. Cała trójka nigdy nie wróciła. Ciała jednego nigdy nie odnaleziono.

***

Polacy wrócili około 15, po odwrocie spod szczytu. Doszli daleko, około 150 metrów ponad plateau. Siedząc w kuchni, przy herbacie, opowiedzieli o chmurach, które dopadły ich zespół. Niestety, także i im zabrakło kilku godzin dobrej pogody do szczytu.

Nie było sensu dalej czekać. Owszem, łudziłem się, że może, jeszcze tej nocy albo chociaż kolejnej… Gdy jednak kolejny ranek przywitał nas totalnym mlekiem, wiedzieliśmy, że nasza szansa już minęła. Kolejne okno pogodowe miało pojawić się najwcześniej za 3-4 dni. Dżaba pakował rzeczy, ja siedziałem w jadalni, gawędząc z poznanym Libańczykiem, który czatował na warunki, by zrobić ambitne wejście południowo-wschodnią ścianą. Po południu zwinęliśmy się i zeszliśmy na lodowiec. Kierując się śladami raźno przecięliśmy wielki obszar śniegu, minęliśmy dwójkę schodzących, tak jak my, kolegów z Polski i pognaliśmy w dół, walcząc z rozmokła breją. Niżej, za przełączką, śnieg znikał, pojawił się za to deszcz.

Poniżej 3000 metrów zatrzymaliśmy się. Naprzeciwko nas, w mżawce, wdrapywał się na górę samotny mężczyzna. Okazał się Turkiem. Wyglądał zastanawiająco: mimo deszczu nosił tylko polarową bluzę, teraz nasiąkniętą wilgocią. Choć od zmierzchu dzieliły nas może 2 godziny, parł w stronę lodowca i schronu, oddalonego teraz o 3-4 godziny ciężkiego marszu we wszechobecnej bieli, gdzie ziemia zlewała się z niebem.

– Czy tędy do schroniska?
– Chcesz dojść do schroniska?
– Tak. No… Do miejsca, skąd widać górę.
– Górę widać było z przełęczy nad nami. Teraz nie zobaczysz jej w chmurach.
– Ale to droga do schroniska?

Dżaba słabo władał angielskim, dość jednak, by zaprotestować. Chłopak był mokry, czekało go jeszcze kilkaset metrów w grząskim, mokrym śniegu, przez lodowiec i w górę wielkiej moreny. Nie miał mapy ani kompasu, o GPS-ie nie wspominając. Nie dotarłby do Bethlemi przed zmrokiem, a sam, w tej pustce, mokry i zmęczony, prawdopodobnie zgubiłby się i wychłodził na śmierć. Z trudem wyperswadowaliśmy mu dalszy marsz. Ostatecznie zgodził się, by wejść na przełęcz, rozejrzeć się i zawrócić. Gdy schodziliśmy, mój towarzysz, zazwyczaj spokojny, cedził przez zęby niepochlebne słowa.

Pod klasztorem Cminda Sameba czekał już samochód. Wpakowaliśmy plecaki na tył i ruszyliśmy w dół, do Kazbegi.

wejście na kazbek gruzja mountain freaks
Burzowe chmury gromadzą się w dolinie. Odwrót z lodowca.

***

Nazajutrz, już umyty i najedzony, siedziałem w biurze agencji, gdy do środka wparował Dżaba.

– Pamiętasz tego gościa z wczoraj?
– Jasne.
– Dzisiaj wrócił pod Kazbek. Znalazł we wsi jakiegoś niby-przewodnika, przeszli przez lodowiec i doszli do schroniska. Gdy tam dotarł był przemoczony i bez kurtki, w strasznym stanie. Trzęsło go tak, że wpakowali go w śpiwór i okładali go butelkami z gorącą wodą, by im nie zszedł. Kak on pereżyl, ja nie znaju.
– Ale przeżył?
– O dziwo…

***

W ciągu ostatnich kilku sezonów Kazbek, uznawany za łatwy pięciotysięcznik, był świadkiem wielu wypraw ratunkowych. Większość wypadków, zdarzających się pod szczytem dotyka Polaków. Kilku zginęło pod tą, pozornie prostą, górą. Dlaczego tak się dzieje? O tym już za kilka dni, w rozmowie z Ewą Stachurą, przewodniczką i właścicielką agencji „Mountain Freaks” w Kazbegi.

Zobacz również

10 odpowiedzi

  1. Świetny tekst. Góra nigdzie się nie wybiera więc z pewnością będzie jeszcze szansa na zdobycie 🙂

  2. Byłem na szczycie i potwierdzam trudne warunki pogodowe. Pogoda zmienia się tam bardzo szybko. Czasem okno pogodowe do wejścia na szczyt robi się za krótkie i brakuje dosłownie 2-3 godzin żeby osiągnąć szczyt. Wtedy trzeba podjąć bardzo trudna decyzję o powrocie. Bardzo podobnie jest na Elbrusie.

  3. My na meteo siedzieliśmy dobry tydzień aż się żarcie zaczęło kończyć. Udało się dopiero za drugim razem – 6 dnia. Pierwszy raz odwrót w totalnym mleku i biwak na plateau.

    1. Lecimy za tydzien na Kazbek i Elbrus, życzcie powodzenia! Pozdrawiam wszystkich zakochanych w górach!

  4. Takie teksty są bardzo potrzebne, szczególnie, że inni znani blogerzy – Paragon z Podróży – swojego czasu zdobywali Kazbek bez żadnego przygotowania, w jeansach i rękawiczkach. Na całe szczęście wpis zniknął już z ich bloga, ale wisiał przez wiele lat a tłumaczenia autorów były żenujące – np https://disqus.com/home/discussion/paragonzpodrozy/w_skarpetkach_na_kazbek_5047_m_npm/ (autor Patryk Świątek). Tego typu sytuacje powodują w często niedoświadczonych czytelnikach wrażenie że góry takie jak ta są łatwe w zdobyciu i niczym nie różnią się od chodzenia po naszych Tatrach. Przykłady takich zachowań można mnożyć, dlatego jeszcze raz szacun za ten wpis i podejście do tematu!

  5. Byłam tam niecały rok temu, też niestety nie udało się wejść przez pogodę – nie weszliśmy powyżej stacji Meteo. Nie bez powodu w całym mieście Kazbegi widać napisy po polsku, żeby nie iść w pojedynkę i wiązać się liną.

  6. Jak wchodziliamy rok temu to pare z Rosji trafil piorun. Jego zabralo smiglo a jej chyba nie znalezli.

    Glupia smierc bo nastepnego dnia zaczelo sie 3 dniowe okno.

  7. Świetny,bardzo mądry tekst,fajne lekkie pióro.
    My postanowiliśmy zdobyć Kazbek na początku października 2016. Mieliśmy szczęście, zdarzyło nam się tygodniowe okno pogodowe.Żadkość. Zdobyliśmy szczyt. Ale gdyby nie było sprzyjającej pogody postąpilibyśmy tak samo. Żadna góra nie jest wrta naszego życia.

  8. Świetna notka. Mam za sobą dopiero jeden 3-tysiecznik i jeden 4-tysięcznik. Kilka dni temu byłam w Kazbegi i poznałam się z górą. Patrzyłam na nią w czasie gruzińskiej supry. Ludzie jedli, pili, mężczyźni i kobiety po upojeniu się winem ujawniali swoje zwierzęce popędy seksualne. Polskie turystki i gruzińscy kierowcy… Ja, jako jedyny odmieniec ,,rozmawiałam” z Kazbegiem, czułam jego potęgę i wołanie. To niesamowite,że nawet gdy zapadła noc, on malował się przed moimi oczami. Wśród zgiełku, bełkoczącego śpiewu i wznoszenia toastów przez ludzi czułam ten dreszcz emocji i swój wewnętrzny głos-wróć tutaj jak najprędzej i poznaj ją jeszcze lepiej, jeśli ci na to pozwoli…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *