Białe inferno – jak dać się zabić w górach

„Backing off a climb is not failure. Not surviving is failure.”

Ten artykuł to wspomnienie sprzed paru sezonów, nigdy nie oblikowane, o tym, jak prosta w zamierzeniu wycieczka stała się walką o przetrwanie. Postanowiłem podzielić się nim z Tobą przed nadchodzącą zimą. Mi samemu historia ta przypomina, że góry nie są ani dobre, ani złe, ale nigdy nie wybaczają lekceważenia.

W trakcie weekendu „pierwszomajowego” udało mi się przejść grań Tatr Zachodnich na odcinku Wołowiec – Przełęcz Liliowe. Góry nie poskąpiły pięknych widoków, ale także śniegu i silnego wiatru towarzyszących mi przez te cztery dni. Po udanym wyjeździe powstał w mojej głowie plan przejścia całej grani Tatr Zachodnich. Samotnie i zimą. Jej polski odcinek już znałem, a trudności terenu i problemy orientacyjne nie były bardzo duże. Obliczyłem, że pokonanie długiego na 37 kilometrów grzbietu zajmie około tygodnia. Z lekkim namiotem, śpiworem i zapasem jedzenia na tydzień wyruszyłem w góry.

Tatry Zachodnie zaczynają się na Hutniańskiej Przełęczy (1185 m), oddzielającej je od leżących na zachodzie Gór Choczańskich i biegną na wschód, na Wołowcu wkraczając na terytorium Polski. Stamtąd zaś, wzdłuż granicy polsko-słowackiej, ku przełęczy Liliowe, wyznaczającej początek Tatr Wysokich. Poza krótkim odcinkiem na Słowacji grzbiet biegnie na wysokości około 2 kilometrów, powyżej granicy lasu. W dniu wyjazdu panowała lawinowa „trójka”, ale spodziewałem się, że zimowe wiatry przewieją śnieg leżący na grani, co ułatwi mi wędrówkę.

Autobus przywiózł mnie przez Trstenę do Hut, skąd o piętnastej zacząłem podejście szlakiem ku przełęczy. Ścieżka była zupełnie zasypana, torowałem w śniegu sięgającym miejscami po pas. Drzewa wokół były pokryte grubą warstwą puchu, spod którego nie widać było znaków. Gdy zgubiłem drogę i musiałem zawrócić zaledwie sto metrów, straciłem na to ponad 15 minut. Pojąłem, że wejście na grzbiet nie będzie tak łatwe, jak sądziłem. W ciągu trzech godzin pokonałem zaledwie połowę zaplanowanej drogi i o zmroku rozbiłem namiot około trzystu metrów ponad dnem doliny.

Dźwięk budzika zerwał mnie o 4.30. Na zewnątrz jeszcze czarno, rozpocząłem topienie śniegu na herbatę. Ta prosta czynność zajęła mi ponad godzinę i dopiero o szóstej, w pierwszych promieniach słońca, zwinąłem biwak. Szlak został za mną, przez głębokie zaspy szedłem w stronę grzbietu.

Poprzedniego dnia torowanie było trudne, choć stok był słabo nachylony. Teraz zaś musiałem wspinać się po stromym zboczu, zanurzony po pas w białym puchu. Każdy krok zdawał się być beznadziejnym wysiłkiem, gdyż śnieg osypywał się spod nóg i marsz był rozpaczliwie wolny. Niekiedy, aby wydostać się z gęstej masy, wyrzucałem przed siebie ręce i używałem kijków niczym kotwic, wyciągając się z ich pomocą i pokonując w ten sposób marne pół metra. Drogę co chwila blokowały powalone drzewa. Minęły trzy godziny mozolnej wspinaczki w gęstym lesie, zanim wydostałem się na grzbiet.

gran_tatr_zachodnich_3

Powitało mnie słońce świecące z bezchmurnego nieba i wspaniała panorama na Gorce, Babią Górę, Magurę Orawską i Góry Choczańskie, Wielką Fatrę i Niżne Tatry. Przede mną wyrastały szczyty Berestu i Salatyna ku którym zmierzałem, bliskie, zdawałoby się, na wyciągnięcie ręki. Latem osiągnąłbym je w ciągu godziny, jednak zimą krótki odcinek oceniłem na trzy godziny torowania. Nie spodziewałem się takiej ilości śniegu, sądząc naiwnie, że jeden halny powinien usunąć go z grzbietu, było jednak odwrotnie – co chwilę natrafiałem na wielkie poduchy nawianego wiatrem puchu, głębokie po pierś, z których wydostawałem się z najwyższym trudem. Moim wrogiem okazała się też kosodrzewina. Śnieg gromadził się na konarach karłowatych sosen, pozostawiając poniżej puste przestrzenie. Kiedy tylko trafiłem stopą między zarośla, dawałem niespodziewanego nura w białą topiel po szyję, długo wydostając nogę z pułapki. Zdałem sobie sprawę, że warunki są znacznie gorsze niż przewidywałem i moje przejście stanęło pod znakiem zapytania. Cały czas łudziłem się jednak, że powyżej, na otwartym terenie, śnieg stanie się twardszy. Z uporem podążałem granią na wschód.

Około trzeciej po południu znalazłem się na kulminacji Siwego Wierchu. Widok nastrajał optymistycznie – za niewielkim odcinkiem skał i zarośli czekały już lśniące bielą grzbiety. „Jak tylko uda mi się wyjść ponad kosodrzewinę, trudny teren będzie za mną” – pomyślałem. A jeśli nie? Trudno, może przynajmniej uda się przejść Tatry Słowackie. Odległość do Berestu oceniłem, tym razem dużo ostrożniej, na 4 godziny. Zejście z wierzchołka po stromym stoku przyprawiało o mocne bicie serca – śniegu było mnóstwo, na szczęście zbocze wyglądało stabilnie. Słońce zaczęło jednak nadtapiać jego wierzchnią warstwę, a na niebie pojawiły się pierwsze cirrusy, oznaka zmiany pogody.

Tam, gdzie grzbiet był skalisty wędrowało się łatwo, droga przez karłowate sosny była jednak katorgą. Gdy pojawiła się kosodrzewina, zacząłem znów zapadać się po szyję i zaplątywać. Próbowałem omijać ją, idąc zboczem, jednak wcale nie było to łatwiejsze i stwarzało ryzyko zabrania przez lawinę. W pewnej chwili musiałem opuścić grań, aby ominąć wyrastające przede mną skały. Spostrzegłem jednak, że śnieg jest tak głęboki, że nie jestem w stanie w nim maszerować! Momentalnie zapadłem się cały, rozpaczliwie machając rękami i usiłując wydostać się na powierzchnię. Ogarnął mnie strach. Tonąłem! Kilkumetrowej grubości zaspa nie dawała żadnego oparcia stopom, próba wydostania się na grań zaledwie kilka metrów wyżej nie udawała się – mieliłem puch stopami, usiłując wybić w nim stopnie, on jednak zapadał się między zarośla kosówki, ja zaś pomału zjeżdżałem w głąb białej topieli. Czegoś podobnego nie doświadczyłem w górach jeszcze nigdy! Przez kwadrans usiłowałem rękami i kijkami wyrąbać sobie przejście w białej masie. Z systematycznych moje ruchy stały się chaotyczne i nieskładne, siły opuszczały mnie szybko, a moje położenie stawało się coraz gorsze. Jasnym było, że tej walki nie wygram. Powrót na grzbiet, nie wspominając o dalszej nim wędrówce, był skazany na klęskę. Zdecydowałem się zejść do Suchej Doliny i spróbować ponownego wejścia w góry od strony Liptowa. Mapa wskazywała ścieżkę w dolinie, która nawet zasypana, powinna mi pozwolić opuścić góry.

Zejście stromym, zalesionym zboczem również odebrało mi wiele sił. Co chwilę przewracałem się lądując twarzą w śniegu, z której to pozycji wydostawałem się, robiąc przewrót przez głowę. Wraz ze mną schodziły niewielkie lawinki co oznaczało, że nawet w lesie stok jest niestabilny. Teren stawał się coraz bardziej stromy, dno doliny coraz bliższe, ścieżki jednak ani śladu. Byłem już niemal na dole, gdy niewielki płat puchu wyjechał mi spod nóg pociągając za sobą. Usłyszałem plusk i zorientowałem się, że stoję po kolana w przysypanym śniegiem potoku. Lodowata woda wlała się momentalnie do wnętrza moich skorup.

Rzuciłem się rozpaczliwie do przodu, jednak pionowe ściany wąwozu nie dawały żadnego oparcia dłoniom. Macałem wokół szukając chwytów, czując zimny kompres na stopach. Nadludzkim wprost wysiłkiem udało mi się wyciągnąć na maleńki skrawek płaskiego terenu powyżej strumienia. Tam zrzuciłem plecak ciężko dysząc. Wydeptałem małą platformę i usiadłem by zbadać stan butów.

Skorupy wypełniała woda, wewnętrzne botki i skarpety mogłem wyżymać. Nawet gdybym znalazł drogę w dół doliny wątpiłem, abym dał radę wędrować w takim stanie. W dodatku znajdowałem się u stóp stromej ściany wąwozu, nie wiedząc nawet czy powyżej mogę szukać jakiejś ścieżki. Na wąskim skrawku śniegu nie było miejsca by rozbić namiot i się rozgrzać. Na szczęście trzydzieści metrów wyżej odkryłem płaski teren. Słońce już zachodziło, gdy wykopawszy platformę schowałem się do mojego schronienia. Byłem w opłakanym stanie – moje ubrania były mokre od topniejącego śniegu w który wpadałem, bielizna śmierdziała, puchowy śpiwór także był wilgotny. Wyciągnięte ze skorup botki i skarpety po dwóch godzinach były bryłami lodu.

Gdy się obudziłem słońce zniknęło, na zewnątrz unosiła się mgła, namiot przysypany był śniegiem. Czekanie na dobrą pogodę nie miało sensu. Zdecydowałem się zejść do podnóża gór i tam wysuszyć rzeczy. Z obrzydzeniem naciągnąłem sztywne od lodu buty, zwinąłem biwak i o dziesiątej zacząłem zejście.

gran_tatr_zachodnich_1

Niestety ścieżki wokół nie było ani śladu. Znów czekał mnie się marsz przez śnieg do pasa, zapadanie się w zaspach, mozolne omijanie lub pełznięcie pod powalonymi pniami wiatrołomów. Buty co chwila zakleszczały się wśród przysypanych gałęzi, upadałem wtedy twarzą w śnieg i szamocząc się próbowałem wydobyć na powierzchnię, po raz kolejny czując, że tonę w tej otchłani. Gdy gęsty las zagradzał przejście musiałem iść wzdłuż potoku, jednak spadający z okolicznych skał śnieg utworzył wzdłuż jego brzegów wielometrowe zaspy, których nie sposób było sforsować. W takich momentach, ważąc każdy krok, przechodziłem nad wodą i kontynuowałem beznadziejny marsz drugim brzegiem. Momentami brakowało mi tchu, takiego wysiłku wymagało poruszanie się, mimo to w ciągu minuty pokonywałem odcinek dziesięciu metrów!

Godziny upływały, mi zaś zdawało się, że tkwię cały czas w tym samym punkcie. Otaczające mnie grzbiety zmieniały się straszliwie wolno. W pewnej chwili na mojej drodze wyrosły skały, jedyna droga wokół nich prowadziła tuż obok potoku. Zszedłem w pobliże wody i raptownie zniknąłem pod powierzchnią miękkiego puchu. „Wpadłem!” – przemknęło mi przez głowę, a ręce same, bez udziału myśli, jęły wiosłować desperacko. Na szczęście pode mną nie było wody, jedynie wielka zaspa, usypana przez spadający z góry śnieg. Nie znajdowałem w nim żadnego oparcia, każdy ruch powodował osunięcie się w stronę potoku. Nie mogąc pokonać nawet centymetra do przodu wygrzebałem wokół siebie maleńkie gniazdo i usiadłem w nim wyczerpany. W głowie kołatało mi jedno zdanie: „TO DZIEJE SIĘ NAPRAWDĘ”. Pełznąc w śniegu, wzdłuż doliny, pokonałem w ciągu pięciu godzin najwyżej półtora kilometra. W tym tempie w najbliższym osiedlu znalazłbym się za dwa dni. Byłem otoczony z jednej strony morzem śniegu, z drugiej – wodą. Siły mnie opuszczały, wyglądało na to, że jestem w pułapce. Wyciągnąłem telefon.

„Jeśli tylko się uda, poproszę ratowników aby pomogli mi się odnaleźć. Jeśli nie dadzą rady poproszę, aby przylecieli. I pal diabli koszty akcji” – pomyślałem. Włączyłem komórkę i odczekałem chwilę. Zasięgu nie było. Trzęsącymi się dłońmi schowałem ją do plecaka i zmusiłem się do chłodnej analizy sytuacji.

Znajdowałem się w najdalszym zakątku Słowackich Tatr, gdzie nie prowadził żaden szlak ani ścieżka. Nie miałem szans, nawet rozbiwszy namiot, aby ktoś znalazł mnie w ciągu kilku dni, czekanie tylko pogarszało sytuację. Nie planowałem zejścia w Pustą Dolinę i nikt nie wiedział gdzie mnie szukać. BYŁEM ZUPEŁNIE SAM. Bardzo niepokoił mnie stan moich stóp, na każdym postoju traciłem czucie w małych palcach, zamrażanych przez oblodzone buty. Kolejny dzień wędrówki w tym stanie mógłby się źle skończyć. „Stracić palce na ośmiu tysiącach metrów to dostatecznie przykra rzecz” – pomyślałem – „a w Tatrach Zachodnich to zupełna głupota. Nie wybaczyłbym sobie tego.” Przemknęło mi też przez głowę, że jeśli się tu poddam, to przypadkowy znalazca zidentyfikuje moje ciało tylko po dokumentach, tak wiele czasu upłynie, zanim ktokolwiek się pojawi w tej okolicy. Nie było wyjścia – nie mogąc liczyć na pomoc z zewnątrz musiałem iść dalej.

Używając kijków teleskopowych niczym oskarda zacząłem wyrąbywać w wielkiej zaspie głęboki na ponad metr korytarz, którym centymetr po centymetrze się przesuwałem. Odpoczywałem co krok, spazmatycznie dysząc, ale syzyfowa praca przyniosła przyniósł efekt i po pół godzinie wszedłem w płytszy śnieg. Przede mną pojawił się kolejny wiatrołom, który zdecydowałem się ominąć drugą stroną potoku, by uniknąć zdradzieckiej plątaniny powalonych kłód.

gran_tatr_zachodnich_2

Moją jedyną myślą było wydostanie się na przedpola gór. Martwiłem się brakiem zasięgu, stanem moich nóg oraz tym, że strome zbocza nie pozwalały na choćby prowizoryczny biwak. Ostatnia iskierka nadziei na znalezienie ścieżki gasła, pomału godziłem się z wizję nocy w mokrym śpiworze pod gołym niebem. Zapadła ciemność, ja zaś coraz wolniej szedłem w dół doliny. W pewnej chwili otworzyło się przede mną niewielkie przejście między drzewami, środkiem którego prowadziły ślady.

Co jakiś czas trafiałem na tropy zwierząt, ale te zawsze prowadziły na manowce. Tym razem jednak wąski przesmyk nie zniknął, lecz prowadził mnie ku potokowi. Wiedziony rozpaczliwą nadzieją pełzłem nim w mdłym blasku czołówki. Przekroczył nurt, po czym, choć wąski i niewyraźny, pojawił się po drugiej stronie. Znalazłem ścieżkę! Była siódma wieczorem, zdecydowałem, że maszeruję w dół aż do północy, aby spędzić tę noc możliwie blisko ludzkich osiedli. Nie przestawałem myśleć o moich palcach.

Odnalezienie drogi było jednak początkiem powrotu – musiałem jeszcze wydostać się z gór. Po pokonaniu kilkuset metrów poczułem, że jestem wyczerpany – w głowie mi szumiało, nogi były niczym z ołowiu, ramiona z trudem znosiły ciężar bagażu, wargi miałem spieczone. Oprócz zmęczenia i możliwych odmrożeń zaczęło mi grozić odwodnienie. Zatrzymałem się, zrzuciłem plecak i wykopawszy małą jamkę w śniegu rozstawiałem kuchenkę, na której zagotowałem menażkę herbaty. Półtora litra ożywczego płynu wypiłem niemal duszkiem. Tak wzmocniony ruszyłem.

Wąska z początku ścieżka pomału zmieniła się w drogę. Po jakimś czasie minąłem most przerzucony nad potokiem. Każdy zakręt drogi wydawał się być tym ostatnim i za każdym razem doznawałem srogiego zawodu. Mogłem jedynie iść przed siebie w nadziei, że moja męka niedługo się skończy. Leśny trakt był szeroki, ale moje nogi tonęły w śniegu po kolana i szedłem jak w rozgrzanym, płynnym asfalcie. Wyglądało na to, że Tatry do końca nie chcą mnie wypuścić, jakby chciały być pewne, że dały mi niezapomnianą nauczkę. Maszerowałem oddychając ciężko i z bólem, co pięćdziesiąt metrów odpoczywając. Każde pięćset metrów powodowało, że czułem się całkowicie wyczerpany, a wtedy zdejmowałem plecak, upadałem na niego i dyszałem ciężko. Moje nogi odmawiały już posłuszeństwa, bolała mnie każda część ciała.

Odliczałem mijane po drodze mosty i na godzinę przed północą w końcu wyznaczyłem swoje położenie. Tym razem byłem pewien, że na horyzoncie przed sobą widzę ostatnie wzniesienie. Szedłem jak w malignie, mój marsz zaczął przypominać pełznięcie. Ostatni kilometr pokonywałem ponad pół godziny. W pewnej chwili wyszedłem z lasu i znalazłem się między domami. Sto metrów dalej biegła droga. Wyczerpany padłem na kolana i dotknąłem czołem ziemi.

Niniejszą relację spisałem jako ostrzeżenie dla tych, którzy pewni swoich umiejętności i sił, idą ku szczytom nie zawsze z dostateczną ostrożnością. Ta wycieczka była znakiem od gór. Nawet wróciwszy do domu rozpamiętywałem straszne chwile w Suchej Dolinie, nie mogąc przez pewien czas dojść do siebie. Kiedy emocje opadły zastanowiłem się: co właściwie poszło nie tak? Zrozumiałem, że błędów popełniłem kilka.

  1. Wyjście w góry po wielkich opadach. Nie spodziewałem się trudności, jakie spiętrzyła przede mną grań i nigdy też nie spotkałem śniegu w takiej ilości, jak tamtej zimy. Tymczasem wcale nie trzeba wielkiego doświadczenia by przewidzieć, że trzy-cztery metry świeżego puchu uniemożliwią mi pokonanie szlaku. Gigantyczna ilość śniegu nie tylko utrudniała poruszanie się, ale i nawigację, zwiększała też zagrożenie lawinowe.
  2. Rakiety. Posiadając je wędrowałbym znacznie szybciej, nie zapadając się po uszy na grani i znacznie bezpieczniej przechodząc odcinki zagrożone lawinami. Ich brak zamienił wędrówkę w pełznięcie i spowodował, że szybko straciłem siły.
  3. Słaba znajomość terenu. W słowackich Tatrach Zachodnich byłem po raz pierwszy. Ich przejście latem pozwoliłoby lepiej ocenić sytuację zimą i wycofać się w porę widząc, że moje tempo jest zbyt wolne.
  4. Odwrót przez nieznany teren. Mapa podpowiadała, że w Suchej Dolinie nie mam co liczyć na drogę. Mimo to z uporem schodziłem do niej z grani. Łatwiejsze i szybsze byłoby zejście na drugą stronę, w kierunku znacznie bliższych Hut.
  5. Odwodnienie. Zimą utrata wody z oddechem może wynosić nawet 6 litrów na dobę i ilość tą trzeba na bieżąco uzupełniać. Duży wysiłek i oszczędne picie przez pierwsze dwa dni wywołały u mnie silne osłabienie, na szczęście nastąpiło ono pod koniec drogi.

Łatwy w zamyśle wyjazd okazał się lekcją pokory wobec gór. Wierzę, że skuteczną.

Dziękuję Robertowi z Rumunii za nocleg w szoferce jego ciężarówki i transport do Polski.

Zobacz również

11 odpowiedzi

  1. Trafne podsumowanie.Dobrze ,że wszystko dobrze się skończyło najważniejsze to wyciągnąć odpowiednie wnioski.
    Ja w Tatrach też mam górę ,która mnie prześladuje .Trzy podejścia ani razu nie zdobyta.
    Szczyt tak banalny ludzie wchodzą z łatwością.
    Jest to Solisko ,ostatnio po dojściu prawie na sam szczyt,zawróciłem chłopaki z HZS powiedzieli ,że wiatr może mnie zdmuchnąć sami zawrócili.Też zrobiłem odwrót z wiekiem podchodzę do wszystkiego spokojniej i staram się myśleć racjonalniej.Ale z drugiej strony myślę może za bardzo ostrożnie sam nie wiem.Najważniejsze ,że chodzenie po górach dalej sprawia mi przyjemność.

    1. Chyba ktoś wyczyścił temat, bo niewiele zostało.

      A co do nart jakoś nigdy się wzajemnie nie lubiliśmy i do dziś tak zostało. Może jeszcze zmienię zdanie, w tym sezonie jednak nie miałbym czasu na naukę narciarstwa od podstaw.

    2. byłam taka mądra, że wzięłam kiedyś narty w podobne warunki. Skończyło się brnięciem w śniegu po pas z nartami na szyji.. a czasem nad głową (jak ze sztangą) i powolnym kroczeniem w głębokim puchu – bez rąk… dziękuję za to, że dobrze znałam drogę…

  2. Skoro wspomniałeś o kosztach ewentualnej akcji ratowników to domyślam się, że nie miałeś wykupionego ubezpieczenia – nie wymieniłeś tego w podsumowaniu a to dość istotny błąd jeśli wędruje się po nie naszej stronie Tatr (oczywiście nie przeliczam tu wartości życia na pieniądze).
    Swoją drogą zawsze dziwią mnie komentarze na portalach informacyjnych o narażaniu ratowników na niebezpieczeństwo przez turystów wychodzących w góry w niesprzyjających warunkach – przecież ich służba na tym właśnie polega, na niesieniu pomocy – równie dobrze można nie wzywać strażaków do pożaru albo policjantów do strzelaniny żeby ich nie narażać.

    1. To prawda, w kwestii ubezpieczenia dałem wtedy d..y.

      Co do ratowników: zgadzam się, choć z pewnym zastrzeżeniem. Wielu ratowników to ofiarni wolontariusze, a nie etatowi pracownicy, jak policja lub straż. Robią to w czasie wyrwanym rodzinie i pracy, i choćby z tego powodu warto podwójnie szanować ich fach.

  3. Dobry tekst. Daje do myślenia. Ja też w Tatrach uczyłem się szacunku do gór. Dwa lata temu spadłem kilka metrów w dół. Niby śniegu nie było wiele, ale było mocno lodowo i ślisko. Odpięły mi się kolce, mały błąd i skończyłem gdzieś w skałach. Cudem chyba jedynym obrażeniem był pęknięty paznokieć, potłuczenia i sporo krwi. O własnych siłach zszedłem na dół i pojechałem do szpitala w Zakopanem. Ale takie teksty „ku przestrodze” warto zawsze mieć w głowie.

  4. Też miałem okazję wracać do domu przez „drugą stronę” Tatr, co prawda nie były to tak tragiczne warunki.
    Gorąco polecam darmowe, aktualne, dosyć precyzyjne mapy Czech i Słowacji.
    http://www.cykloserver.cz/cykloatlas/#pos=49.21421P19.64577P13
    Tam jest zaznaczona droga prowadząca częściowo przez Suchą Dolinę.
    Z tego co wiem, można też kupić ją do telefonu. Mnie Cykloatlas bardzo pomógł w eksploracji słowackich gór.
    Drugą godną polecenia rzeczą na Tatrzańskie warunki jest smartfonowa aplikacja słowackiego GOPRu: HZS
    https://play.google.com/store/apps/details?id=hzs.sk.hzs&hl=pl
    Jeśli ktoś oczywiście używa smartfona…
    Pozdrawiam serdecznie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *